Po dwóch tygodniach na zwolnieniu lekarskim nosiło mnie. Nic więc dziwnego, że po załatwieniu obowiązków w sobotę, wypaliłem po raz kolejny: jedźmy gdzieś. Dochodziła trzynasta, upał, żar leje się z nieba. Za daleko wyjechać nie mogliśmy, za późno. Telefon do brata: jedziemy gdzieś, zabieracie się? Nie wiemy gdzie, ale pewnie nad wodę. Ok., jedziemy.
Jedziemy na mazury!
I wyjechaliśmy. To jest ten ulubiony moment. Szczególnie tym razem, gdy mieliśmy tylko zarys trasy. Pierwszy zamierzony cel, Zegrze, nie został zrealizowany. 15 km od celu skręciliśmy w lewo w kierunku Płocka. Przed siebie.
Pamiętam ten pierwszy, niesfotografowany przystanek. Mam nadzieję, że zapamiętam na długo. Bo jest co. Na pierwszy rzut oka, środek niczego. Mały rynek, który wskazuje pewną historię miejscowości. Obdrapane rozpadające się budynki, część zamieszkanych, część opuszczonych. Cisza, nieliczni ludzie kryją się w cieniu budynków. Siedzą na krzesłach, rozmawiają po cichu lub po prostu milczą. Na środku, na placu studnia, która jest fontanną. Brzmi jak wygląda.
Kierujemy się do sklepu. Ag pyta się o łazienkę, pani mówi, że nad Wisłą, że trzeba zejść ulicą i skręcić w prawo w kierunku brzegu. Sklep z drugiej strony też ma zejście nad Wisłę. Idziemy więc, mijamy domy, lub kawałki domów, gdzie straszą jedynie szkielety ścian, gdzie kiedyś ktoś mieszkał, ale musiało to być dawno temu. I nie wiadomo czy to powódź spowodowała zniszczenia czy po prostu czas. Ale najciekawsze miało być dopiero przed nami. Dochodzimy do Wisły. Plac porośnięty dziką trawą, zmieszaną z piachem, kurzy się, choć nie dawno musiało padać. Przed nami stoi przyczepa tira, wypełniona kolumnami i stanowiskiem dla DJa, z ogromnych głośników wydobywa się głośne One way ticket, obok naczepy stoją parasole Tyskiego, siedzi kilkanaście osób przy ławach i w milczeniu pije swoje tyskie.
Ciekawy przystanek
Taki Czerwińsk nad Wisłą, pomimo długiej historii, pomimo przeprawy swego czasu wojsk Jagiełły zmierzających pod Grunwald, pomimo przede wszystkim klasztoru z XII wieku (a takich za wiele nie mamy) to miejsce ciekawe jednak głównie z powodu zapomnienia i zaniedbania. Patrzę na twarze osób pijących piwo, słuchają głośnej muzyki, patrzą w Wisłę, na jedyną motorówkę, która przecina wodę wybijając ludzi z bezczynności. Nie dzieje się nic więcej.
Jedziemy dalej w stronę Mazur. Mijamy setki osób, na dziesiątkach truskawkowych pól, co oznacza, że przejeżdżamy przez tereny zaopatrujące Płock i Warszawę w te owoce. Stoją, pochyleni nad grządkami, przyjmują żar z nieba chcąc nie chcąc na siebie, by zarobić parę złotych i wieczorem pójść nad Wisłę, na Tyskie i pobawić się przy muzyce dj’a.
Gdzie najlepiej na mazury?
Los rzucił nas tego dnia jednak nad Jezioro Zdworskie. Już w trakcie drogi w kierunku tego zbiornika wiedzieliśmy, że woda nie jest tam najczystsza, a także, że jest to największe naturalne jezioro województwa mazowieckiego. Na miejscu czas się zatrzymał. Dawno nie jadłem hamburgera jak z początku lat dziewięćdziesiątych, w barze, gdzie dostajesz numerek i czekasz na odbiór jedzenia. Lubię te zapomniane przez świat miejsca, gdzie dominują prl-owskie domki wczasowe, a największą atrakcją jest tanie piwo i kiełbaska z patelni (nawet nie z grilla!).
Zdajemy się na los- wypad na Mazury
Siedliśmy więc tam. Nad wodą od której czuć było jakimiś związkami z azotami. Siedzieliśmy i dziwiliśmy się ludziom, którzy się kąpali w wodzie, która na brzegu zostawiała dziwną pianę. Los nas tu rzucił, więc szanowaliśmy jego decyzję, dlatego pokornie wysiedzieliśmy do czasu aż słońce zaczynało się zniżać. Wtedy wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy zmęczeni, ale i uśmiechnięci w kierunku domu.
Wypad ten był bardzo udany. Oddychaliśmy świeżym powietrzem niczym to nie przypomina codziennego spaceru po Warszawie. Nasze Mazury są wspaniałe.
Wpis odtworzony z archiwalnej strony.
Odkryłem to dziś i muszę przyznać, że to zmienia moje postrzeganie rzeczywistości.