Budzimy się rano. Trzydzieste piętro mieszkania w Szanghaju to wcale nie jest wysoko. Wśród setek drapaczy, wygląda jakbyśmy mieszkali na szóstym, siódmym. Jedyne co się zmienia to widok po wychyleniu się przez barierki, a ten może zawrócić w głowie. Googlujemy nazwę miejscowości, na komputerze podpiętym pod amerykańskie serwery, tak by mieć normalny, otwarty Internet, a nie ocenzurowany, chiński. Znajdujemy Zhouzhuang pisane po chińsku, nazwa angielska nikomu nic nie mówi. Z wydrukiem wsiadamy do taksówki, taksówkarzowi podajemy kartkę z chińskim napisem oznaczającym dworzec kolejowy.
Dojeżdżamy tam, wchodzimy do środka. Jeszcze w żadnym miejscu nie czułem się tak zagubiony. Ogromna hala dworca z rozkładem, z którego nic nie rozumiem. Niby sprawdzaliśmy w Internecie rozkład pociągów, ale gdybym nie miał go zapisanego w notesie, to potrafiłbym tutaj o godzinie odjazdu zapomnieć. Ani taksówkarz, ani kasjerka na dworcu nie potrafili powiedzieć nic po angielsku. Zaczynam rozumieć położenie polskich turystów w Egipcie czy Grecji, gdy oddalą się od przewodnika. Totalny brak pewności siebie. Dajemy przy kasie kartkę z nazwą miasteczka. Pani mówi, dużo mówi, trochę gestykuluje, lecz gesty odmienne od migowego języka w Europie. Jedno się nie zmienia, symbol mówiący, że nie ma biletów. I co teraz? Bo pani nadal się produkuje, coś tłumaczy, mówi. Uśmiechamy się i zostawiamy panią sobie samej i udajemy się do informacji turystycznej, tam zastajemy wreszcie kogoś mówiącego po angielsku i okazuje się, że możemy pójść do biura turystycznego i pojechać do Zhouzhuang.
Dostać się do Zhouzhuang
I tak staliśmy się członkami chińskiej wycieczki. Dostajemy pomarańczowe czapeczki oraz specyficzne naklejki, które mamy nakleić sobie na piersi lub ramieniu. Podjeżdża bus z identycznym emblematem, koło nas dziesiąt Chińczyków ubranych identycznie, w pomarańczowych czapeczkach i z identycznymi naklejkami wsiada do autobusu. Dostrzegamy także jeszcze jedną białą parą, siadamy koło nich. Całe szczęście przewodnik mówi po angielsku. Druga biała para, okazuje się francuskim małżeństwem, odrobinę starszym od nas, którzy przyjechali na wakacje. Wymieniamy kilka zdań na temat wrażeń i zapadamy się w siedzenia.
Na miejscu jest gorąco, ponad trzydzieści stopni, do tego dość sucho. Przewodniczka, do której udajemy się z Francuzami daje nam świetną odpowiedź, nie musimy chodzić z chińską wycieczką, możemy sami, tylko aby zdążyć na busa, odjeżdża o czwartej. Możemy zwiedzać miasto sami. Tak też postanawiamy uczynić. Odklejamy naklejki i udajemy się na penetrację miasta!
Zhouzhuang Chiny – kilka słów o mieście
Chińska Wenecja – taką reklamę znajdziesz w przewodniku, a także w Internecie. Nie jest to Wenecja, z wielu powodów, pomijam już fakt, że miasto jest starsze od jednego z najbardziej znanych włoskich miast. Zhouzhuang zostało założone w około 500-600r. p.n.e., jego obecna nazwa została mu nadana w 1086r. Według przewodników i reklam, 60% miasta pochodzi z XV-XVI wieku, jak jest w rzeczywistości to ciężko powiedzieć. Ci co znają historię Chin XX wieku, wiedzą, że większość chińskich zabytków została zniszczona. Jak jest Zhouzhuang nie jestem w stanie powiedzieć. Na pewno wygląda zupełnie inaczej niż wielka, pobliska aglomeracja Szanghaju. Położony nad 4 jeziorami, poprzeplatany licznymi rzekami Zhouzhuang stał się jednym z wielu chińskich, wodnych miast. Wiele domów leży więc tu, tuż nad rzeką, zaś głównym środkiem transportu od wieków była tu łódź, która sunęła po rzekach i kanałach miasta.
Co by nie mówić, jest tu klimat zupełnie inny niż w Szanghaju. Jest tu inaczej, miasto jest nie dość, że mniejsze to jeszcze drametialnie różniące się architekturą. Tu jest sporo ze starych Chin. Obdrapane, dawne budynki, boczne uliczki pełne syfu, na których znajdziesz wśród śmieci wiele antyków. Główne ulice stojące tym czym Chiny stoją od zawsze – małymi sklepikami ze wszelkiej maści suwenirami. Spotykasz wielu turystów, głównie chińskich, przepychasz się, po zabytkowych mostach sprzed pół tysiąca lat, między nimi. Szukasz swojego miejsca, gdzie będziesz mógł uciec przed tym tłumem. Jak chcesz to znajdziesz zaciszny kąt, gdzie pobędziesz sam ze sobą, siądziesz, zapalisz, odpoczniesz i wyobrazisz sobie to miejsce sprzed kilkuset lat.
Chodzisz tymi uliczkami i zastanawiasz się nad fenomenem miasta, przesiadasz się na łódź i odpływasz myślami daleko. Nagle prowadząca łódź (a robi to starą metodą, której w Europie nie uświadczysz – długi temat) pyta się czy nie zaśpiewać, odpowiadasz, że nie, dziękuję. I po chwili słuchasz śpiewu, który prawdopodobnie niewiele ma wspólnego (oprócz słów) ze śpiewem sprzed lat. Osoba fałszuje, ty szukasz paru groszy by przestała. Widok zza burty jest niesamowity, śpiew tylko może go popsuć. Wyglądasz i widzisz naprawdę niezły pomysł na miasto, płyniesz rzeką, mijasz jeziora. Coś niesamowitego!
I później jeszcze ten spacer do buddyjskiej świątyni, która jakimś cudem przetrwała rewolucje Mao. Pytasz sam siebie czy została odbudowana w latach osiemdziesiątych czy faktycznie miała to szczęście. Po chwili zdajesz sobie sprawę, że to bez różnicy, i tak pozostajesz laikiem w kwestii Chin, a atmosfera przy świątyni pozwala ci odpłynąć jeszcze dalej..
Słońce pali, temperatura sięga czterdziestu stopni w Zhouzhuang. Chronimy się przed upałem w jednej z restauracji i zjadamy najgorszy obiad w trakcie całego wyjazdu. Po garnkach biegają gryzonie, jedzenie jest ledwo zjadalne i po chwili szukamy cienia pod jednym z drzew. Niedługo przyjedzie autobus i wrócimy do jednego z nowych centrów świata, zostawiając za sobą dawne Chiny, jedno z ginących miejsc, niszczonych konsekwentnie za Mao. Bo dzisiaj Chiny zapominają o swoich korzeniach, patrząc zazdrośnie na Zachód i jego styl życia..
Wpis odtworzony z archiwalnej strony.
Pod tym linkiem znajdziecie fajne treści. Wyszukanie ich trochę mi zajęło, ale czego się dla Was nie robi